Święta. Nie cierpię świąt. Całego tego krzątania się po sklepach, głupawo roześmianych dzieci, które pod choinką nie znajdą tego, co sobie wymarzyły, a także rozsianych po całym mieście Świętych Mikołajów, czyhających na okazję, by potrzymać jakiegoś szkraba na kolanach, nawciskać mu kitu o Elfach i tepe, a potem oskubać jego rodziców, tak by nie stać ich było na prezenty. Naprawdę tego nie znoszę. Co gorsza, zawsze w okolicach Bożego Narodzenia dostaję najgorsze sprawy. Tak było też i tym razem...
Siedziałem właśnie w swoim biurze i popijałem whisky. Nogi położyłem fachowo na biurku – to na wypadek, gdyby jakiś klient niespodziewanie otworzył drzwi i błagalnym tonem zaczął prosić najlepszego prywatnego detektywa w mieście (czyli mnie) o pomoc. Jednak zamiast skrzypienia drzwi usłyszałem dzwonek telefonu. Podniosłem słuchawkę wprawnym ruchem i powiedziałem najbardziej ochrypłym i niskim głosem na jaki w tej chwili było mnie stać „Agencja Detektywistyczna „AC Milan”. W czym mogę pomóc?”. „Dzień dobry panu.” powiedział męski głos w słuchawce „Dzwonię z polecenia hrabiego Morawskiego Juniora”. „Tak...” odparłem rezolutnie „rozumiem... Co się stało?”. Chwilę później dowiedziałem się wszystkiego. No, może nie wszystkiego, lecz wystarczyło to, bym wiedział na czym polega problem. Rzecz jasna przyjąłem zlecenie – hrabia był powszechnie znanym obywatelem naszego miasta i, co ważne, równie sławna jak on sam była jego szczodrość. Zapowiedziałem więc swoją wizytę na wieczór i poprosiłem, by do tego czasu niczego nie ruszano z miejsca przestępstwa.
Jadąc do willi hrabiego zastanawiałem się nad tą sprawą. Kradzież – niby nic niezwykłego. W okolicach świąt zawsze jest ich więcej niż zwykle. Wiadomo, ludzie są wtedy bardziej zajęci planowaniem kolacji wigilijnej, niż bezpieczeństwem swoich domostw. Wielu złodziei rozzuchwala się w tym okresie do tego stopnia, że przebierają się za Świętego Mikołaja i w takim przebraniu, profanując świętość Świętego, dokonują przestępstw. Jeśli nieszczęście spotka zwykłych obywateli, wszystkim zajmuje się policja, która zazwyczaj po miesiącu zamyka sprawę z braku dowodów (kto będzie uganiał się za Świętym Mikołajem? Przecież większość policjantów to dorośli ludzie, którzy w Mikołaja nie wierzą od czasu, gdy zdemaskowali ojca, zrywając mu wacianą brodę na oczach całej rodziny). Jednak gdy giną klejnoty hrabiny Morawskiej, żony najbogatszego dziewięćdziesięciolatka w mieście, wtedy przestaje się liczyć jedynie na sprawność publicznych organów ścigania i wzywa się kogoś, kto zna się na rzeczy. Prawdziwego fachowca, tuza nad tuzami. Mnie.
„Witam pana. Hrabia oczekuje, proszę za mną” przywitał mnie lokaj, wystrojony w najlepiej skrojony garnitur jaki kiedykolwiek widziałem. Był średniego wzrostu, nieco grubawy, lat około czterdziestu. Idąc za nim miałem okazję przyjrzeć się w jaki sposób stawia kroki. (Jest to niezwykle ważne. Wprawny detektyw potrafi poznać człowieka dzięki obserwacji jego chodu. Nauczyłem się tej trudnej sztuki od pewnego Indianina, którego spotkałem kiedyś na balu sylwestrowym – do dziś pamiętam z jakim namaszczeniem demonstrował mi poszczególne typy kroków). Szedł posuwiście, aczkolwiek z godnością. Hmm... Na wszelki wypadek postanowiłem wypytać o niego hrabiego.
Pierwsze, co zobaczyłem po wejściu do przestronnego salonu, to... hrabina Izabela. Pomyślałem wtedy, że to niemożliwe, by ta młoda i piękna kobieta była żoną tego oto starca, siedzącego w bujanym fotelu i patrzącego na mnie przez grube szkła okularów. „Widzę, że spodobała się panu moja małżonka” słowa hrabiego spowodowały, że przestałem się gapić w dekolt Izabeli, a dolna szczęka powróciła na swoje miejsce, tuż przy górnej. „Proszę mi wybaczyć, hrabio, lecz nie lubię tracić czasu i dlatego, nieco niegrzecznie, przyznaję, zająłem się oględzinami miejsca zbrodni. Jak sądzę na tej pięknej szyi wisiały klejnoty, gdy...” zacząłem się tłumaczyć, ale hrabia przerwał mi dosyć ostro „Ależ skąd, młody człowieku! Leżały w sejfie!”. Aha.
Podczas gdy hrabia pokazywał mi sejf i tłumaczył ilu to zabezpieczeń on nie posiada, Izabela spoglądała na mnie tak, jak większość kobiet, gdy widzą mnie po raz pierwszy. Wiedziałem, że już sama moja profesja budzi w kobietach nieokiełznaną żądzę, o miłej powierzchowności i intelekcie, które posiadam, nie wspominając. Nie dziwiły mnie więc ognie w jej oczach i rozedrgane usta. Korzystając z zaaferowania starego hrabiego sprawą zaginionych błyskotek, posłałem hrabinie „perskie oko”. Roześmiała się głośno, na co hrabia zareagował mówiąc ”Izabelo, kochanie! Nie widzę nic śmiesznego w tym, że nas obrabowano! Dodatkowo fakt, iż złodziej bezbłędnie ominął wszystkie zabezpieczenia świadczy o tym, że doskonale o nich wiedział i że będzie je w stanie pokonać jeszcze raz. Tym razem zabrał nam biżuterię, następnym razem może wziąć czyjeś życie!”.
„Rozumiem, że podejrzewa pan kogoś z najbliższego otoczenia...”.
„Zgadza się”.
Pomyślałem, że to odpowiedni moment, by spytać hrabiego o dziwny chód jego lokaja.
„Czy zauważyłem dziwny chód Henryka?” powtórzył moje pytanie hrabia Morawski Junior „Prawdę mówiąc nie... Uważam, że chodzi normalnie, może ciut za bardzo zadziera nosa, ale to się zdarza wśród dystyngowanych lokajów”.
„Czy Henryk był w domu, gdy doszło do kradzieży?” spytałem otwierając notatnik.
„Tak. Podobnie jak reszta służby” odparł hrabia.
„Reszta służby, czyli kto?” nie dałem się zbyć byle czym (w końcu jeśli mam rozwiązać tę sprawę, muszę wiedzieć wszystko o wszystkich; przed detektywem, tak jak u księdza na spowiedzi, nie można mieć tajemnic, jeśli chce się, by jego wysiłek nie był nadaremny).
„Kochanie” zwrócił się do Izabeli hrabia „podaj panu nazwiska, wiesz, że nie jestem w stanie spamiętać ich wszystkich”.
„Oczywiście, Arturze” odparła hrabina „Reszta, czyli Maria, nasza pokojówka i kucharka zarazem, oraz Jan – ogrodnik”.
Maria okazała się być dziewczęciem tyleż młodym, co pyskatym. Gdy próbowałem z nią porozmawiać, powiedziała, że teraz ma luz i jeśli chcę, to mogę przyjść rano, ale najlepiej zrobię jeśli dam jej święty spokój, bo ona i tak nic nie wie, a w dodatku mnie nie lubi. Cóż było robić? W zaistniałej sytuacji przesłuchałem ogrodnika. Był to dziwak jakich mało, prawdziwy oryginał. Myślę, że to wiek pomieszał mu w głowie (był starszy od hrabiego). Kiedy wszedłem do jego kanciapy, siedział przy małym stoliku i grał ze sobą w „dziesięć pytań”. Przegrywał... Przedstawiłem się, lecz on nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi.
„Czy to aktor?” zapytał siebie, by odpowiedzieć z wyraźnym zadowoleniem „Nie, nie aktor. Zostało ci tylko pięć pytań.” I gdy myślałem, że niczego się nie dowiem, przemówił do mnie jak gdybyśmy rozmawiali nie wiem jak długo „Kiedy ja byłem lokajem hrabiego nigdy i niczego nie ukradziono! Nigdy! Rozumie pan?”.
„Tak” bąknąłem „A kiedy to było?”
„O, nie tak dawno... Nie jestem taki stary, na jakiego wyglądam... No, ale cóż, mój pan zdecydował, że w moim wieku czas już zająć się kwiatkami i takimi tam, a nie poważną pracą. Żałuję tylko, że zatrudnił kogoś tak... tak...”
„Podejrzanego?” podpowiedziałem przypominając sobie chód Henryka.
„Zgadza się! Po-dej-rza-ne-go! Mówiłem już JW. hrabiemu i panu też to powiem – ten cały Henryk, to drań jakich mało! Nie ufam mu ani odrobinę! A teraz wybaczy pan, muszę dokończyć grę.” powiedział Jan, po czym wrócił do poprzedniej rozrywki „W takim razie polityk?”.
Zostawiłem Jana i postanowiłem wracać do domu, by przemyśleć sobie wszystko po kolei. Oczywiście już w tym momencie miałem wyrobioną jaką taką opinię o całej tej sprawie, chciałem jednak skontaktować się jeszcze z prowadzącym równoległe śledztwo policjantem. Interesowały mnie pewne dane, którymi mógł on dysponować. Pożegnałem się tedy z hrabim, no i z hrabiną, rzecz jasna (ciut przydługo przytrzymałem jej dłoń i spojrzałem prosto w jej oczy, na co ona zareagowała niedwuznacznym trzepotaniem długich, czarnych rzęs).
Następnego dnia udałem się na komisariat. Naświetliłem oficerowi dyżurnemu sprawę i poprosiłem go o kontakt z prowadzącym śledztwo funkcjonariuszem (niestety, nie znałem jego nazwiska, stąd konieczność załatwiania wszystkiego przez dyżurnego). Dyżurny wykręcił odpowiedni numer, coś tam poszeptał, a w końcu powiedział mi, żebym chwilę zaczekał, a także, że mam niezapłacony mandat z zeszłego roku. Żachnąłem się na taką impertynencję i rzekłem, że chyba nie wie z kim ma do czynienia. Odpowiedział, że wie i że powinienem zapłacić. Zbluzgałem go straszliwie, w związku z czym na umówionego oficera poczekałem w areszcie.
„Nachalny jestem” powiedział szczurowato wyglądający mężczyzna z przypiętym na pasku pistoletem, po czym poznałem, że to glina, a nie stręczyciel, którego mają zamknąć w mojej celi.
„Dziękuję za szczerość” odparłem.
„Pan mnie źle zrozumiał. Moje nazwisko: Nachalny. Porucznik Nachalny. Chciał się pan ze mną widzieć” wyjaśnił gliniarz.
„A, to pardon” przeprosiłem grzecznie, gdyż wiem jak się należy zachować, kiedy popełni się gafę.
Nachalny był na tyle miły, że nie tylko odpowiedział na moje pytania, lecz także załatwił mi anulowanie mandatu, za co kupiłem mu kiedy było już po wszystkim butelkę koniaku, co z kolei spowodowało wszczęcie śledztwa dotyczącego korupcji w policji (zdaje się, że wręczyłem ten koniak przy jakichś oficerach z wewnętrznej), no i znowu trafiłem do celi, tym razem z Nachalnym, który miał tam naprawdę przerąbane (a jak mówię „przerąbane” to wiecie, co mam na myśli...). Ale to zupełnie inna historia...
Dowiedziałem się mianowicie, że wyluzowana Maria, mimo młodego wieku, ma bogatą przeszłość. Miała w swojej kartotece pełno zdjęć (profil, en face) – Nachalny żartował, że właściwie jest to album (rzeczywiście, patrząc na zdjęcia można było zobaczyć jak dziewczyna z podlotki stawała się kobietą). W większości były to sprawy obyczajowe, ale raz, czy dwa aresztowano ją za drobne kradzieże w supermarkecie. Spytałem jak to możliwe, że taka osoba została zatrudniona w domu hrabiego, na co Nachalny odparł konspiracyjnym szeptem, iż Maria została objęta programem ochrony świadków i tak naprawdę nie nazywa się Maria, a i cała jej kartoteka jest sfałszowana i stanowi część jej nowej osobowości, o czym hrabia doskonale wie, gdyż w „poprzednim” życiu była ona jego żoną. Wyjaśniało to, skąd ten luz u zwykłej pokojówki. Spytałem tedy o Izabelę.
„Ach! Piękna Izabela! Hrabia ożenił się z nią po tym, jak pogrzebał swoją poprzednią żonę, czyli Marię, która tak naprawdę nie nazywa się Maria... Izabela miała mu ją zastąpić” tłumaczył Nachalny.
„Ale po co? Przecież Maria, która tak naprawdę nie nazywa się Maria i tak jest z nim przez cały czas!”
„Fakt. Ale przecież hrabia nie będzie chodził na przyjęcia z pokojówką, ani tym bardziej sam... Rozumie pan, życie w wyższych sferach toczy się według ściśle określonych reguł...”
„Rozumiem” odparłem, chociaż nie rozumiałem. Pomyślałem tylko, że Izabela musi być strasznie samotna i nieszczęśliwa i że to ja jestem facetem, który może dać jej szczęście, choć niekoniecznie odnajdzie jej biżuterię.
„Pan?!” zdziwił się Nachalny „Pan chyba żartuje. W tajemnicy przed hrabim mogę panu powiedzieć, że Izabela ma romans z Jarkiem – jej byłym chłopakiem. On teraz jest kierowcą hrabiego”
„Kierowcą? Nikt mi nie mówił, że mają kierowcę!” oburzyłem się.
„Nic dziwnego. Izabela woli nie przypominać o nim hrabiemu, który jest piekielnie zazdrosny i gdyby coś zwęszył, zaraz chciałby się pojedynkować z Jarkiem, a musi pan wiedzieć, że stary Morawski Junior jest nie lada strzelcem. Poza tym dzięki temu ma go tylko dla siebie, bo hrabia jak już rusza się z domu, to sam prowadzi samochód” wyłuszczył mi wszystko dokładnie Nachalny.
„A, Henryk... ma taki dziwny chód...” dodałem.
„Zauważył pan to” rzekł patrząc na mnie z uznaniem Nachalny „Niestety, czysty jak łza. Wspaniałe referencje, nienaganna służba... Albo uczciwy, albo geniusz przestępczości.”
Wróciłem do biura kompletnie skołowany. Było późne popołudnie, a za oknem zaczął prószyć śnieg. Normalne o tej porze roku. Z zadumy wyrwało mnie krótkie pukanie do drzwi. To była Izabela. Miała na sobie wytworne futro z norek. Przez głowę przemknęło mi, że może pod spodem ma jedynie koronkową bieliznę, lub nic zgoła.
„Czy może nie patrzeć mi się pan tak nachalnie w dekolt?” jej słowa sprowadziły mnie na ziemię.
„Oczywiście” powiedziałem z godnością „Co panią do mnie sprowadza?”. I nim zdążyła odpowiedzieć wyrzuciłem z siebie „I proszę, nie nabieraj mnie na te swoje sztuczki! Wiem o tobie wszystko. O tobie i o... Jarku. Nie bój się, nie wydam cię. Przynajmniej jeżeli o to chodzi. Teraz powiedz gdzie ukryliście klejnoty?”
„Słucham?” – szczwana sztuka chciała zbić mnie z tropu i dla lepszego efektu przycisnęła dłoń do swych foremnych piersi.
„Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Gra skończona. Przejrzałem was” serce mi się krajało, gdy to mówiłem, lecz prawda zawsze była mi bliższa niż szczęście, nawet własne „Ty i twój kochanek ukradliście klejnoty. Gdzie one teraz są.”
„To jakiś absurd! Po co miałabym kraść coś, co należy do mnie?”
„Ty mi to powiedz” rzuciłem rezolutnie „Dziecino”.
„Pan jest szalony” gdy to mówiła zobaczyłem, że wcale nie jest tak piękna, jak mi się wydawało i że ma krzywe zęby (nieznacznie, ale zawsze).
„Znam takie jak ty...” rozsiadłem się wygodnie na krześle i zarzuciłem nogi na biurko, dokładnie tak, jak na początku tej historii „Wychodzicie za mąż za starszego, bogatego hrabiego Morawskiego Juniora i czekacie kiedy zostaniecie bogatymi, młodymi wdowami. A kiedy znudzi się wam czekanie, kradniecie najdroższe klejnoty, by ulotnić się z nimi na Antypody, gdzie czaka już wasz gach, wystrojony w wieniec z kwiatów i woła „Aloha”!”
„Nie wiem po co do pana przyszłam. Tracę tylko czas...”
„A właściwie po co pani przyszła?”
„Chciałam panu pokazać, co znalazłam w... to wypadło z kieszeni Henryka...” w wyciągniętej dłoni trzymała skrawek starej gazety. Papier był żółty i mocno pomięty. Widać było tytuł artykułu (coś jakby „Mafioso aresztowany! Świadek incognito – szanowna małżonka hrabiego Artura Morawskiego Juniora – złożył obciążające zeznania!”) i zdjęcie, na którym ktoś łudząco podobny do Henryka, tylko młodszy, skuty kajdankami, był prowadzony przez dwóch policjantów w mundurach.
„To świstek bez znaczenia”
„Ależ... Czy jest pan absolutnie pewien?” niedowierzała Izabela.
„Droga pani! Jestem fachowcem. To, że wasz lokaj lubi stare gazety o niczym nie świadczy. Możecie spać spokojnie. Poza tym nie ma to żadnego związku ze sprawą kradzieży klejnotów” uspokoiłem ją. „Jeżeli zaś chodzi o panią i... Jarka, wciąż wam nie ufam. I, ostrzegam, będę miał was na oku. Zrobicie jakiś błąd, a ja będę na to przygotowany. Teraz żegnam panią.”
Gdy zamykała za sobą drzwi smutek wlał się do mojego serca. Widziałem ją jeszcze przez okno, jak szła wśród coraz mocniej padającego śniegu.
Następnego dnia była Wigilia. Nierozwiązana sprawa straszliwie mi ciążyła i spędzałem długie godziny na rozmyślaniach. Tuż przed pierwszą gwiazdką postanowiłem pojechać do domu hrabiego i rozejrzeć się – nie mówiąc, oczywiście, nic nikomu.
Zaparkowałem samochód na tyłach rezydencji. Śnieg skrzypiał mi pod nogami, kiedy przechodziłem przez mur otaczający domostwo Morawskich. „Tak musi się czuć Święty Mikołaj” pomyślałem i kwaśny uśmiech zagościł na moich wargach. Szedłem przez ogród macając rękoma drogę przed sobą – w międzyczasie zrobiło się ciemno, a ja kląłem na siebie za to, że nie zabrałem z sobą latarki. Po kilku minutach zobaczyłem przed sobą słabe światło czyjejś latarki. Zacząłem iść w jego stronę. Gdy zbliżyłem się nieco, usłyszałem głos.
„Tak, moje piękności. To dla ciebie” to był głos Jana, starego ogrodnika „Czyż nie są cudne? Powiedz... Tak, tak, wiem – nie tak cudne jak ty. Lecz to i tak najwspanialsza rzecz jaką mogłem podarować ci na Gwiazdkę”
Starałem się podejść bliżej, by zobaczyć do kogo mówi stary ogrodnik. No i byłem ciekaw, co za prezent sprawił swojej ukochanej. Stawiałem kroki najciszej jak umiałem (gdyby zobaczył mnie w tej chwili Indianin, ten od krokologii stosowanej, uśmiałby się co niemiara, gdyż odtwarzałem właśnie, mimowolnie, chód człowieka terroryzowanego przez swoją małżonkę, teściową i psa jednocześnie). Jan nie usłyszał mnie. Wciąż mówił.
„Wyglądasz bosko! Jestem taki szczęśliwy! Chyba nie mógłbym być bardziej szczęśliwy, niż w tej chwili – moment! – mógłbym, gdybym się tylko pozbył tego uzurpatora i bandyty Henryka!”
W tym momencie zobaczyłem wszystko jak na dłoni i skóra mi ścierpła na całym ciele, zrozumiałem bowiem jaką straszliwą pomyłkę uczyniłem, oskarżając biedną Izabelę! Stary przemawiał do opatulonego śniegiem, dorodnego krzewu róży, na którym wisiały skradzione klejnoty hrabiny Morawskiej, połyskując wszystkimi kolorami tęczy w świetle grudniowego księżyca...
Co było potem – wiadomo. Gratulacje, uściski (Izabela ucałowała mnie w policzek i jestem pewien, że gdyby nie Jarek, którego notabene ani razu nie spotkałem, porzuciłaby starego hrabiego juniora i spędziła resztę życia ze mną) i, co ważne, honorarium, które upewniło mnie w przekonaniu, że moja praca ma sens.
koniec
Aha, jeszcze jedno. Kilka dni później – dokładnie w Sylwestra, którego z powodu wspomnianego koniaku spędzałem w areszcie miejskim – dom JW. państwa Morawskich dotknęło inne nieszczęście. Otóż ktoś (najprawdopodobniej złoczyńca) wykorzystując huk eksplodujących petard i sztucznych ogni zastrzelił niepostrzeżenie biedną Marię, która tak naprawdę nie nazywała się Maria. Nie dość na tym, tego samego dnia, a raczej nocy, zaginął bez śladu lokaj Henryk – moim skromnym zdaniem porwany dla okupu. Ale to zupełnie inna historia...
[pierwodruk: Fraza 2006]